Matka to zawsze wdzięczny temat dla filmu i literatury. Tu toksyczna po islandzku ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jeśli na Islandii może zrobić się duszno, to tylko w klaustrofobicznej przestrzeni mieszkania głównej bohaterki, pełnej bibelotów, wspomnień, pielęgnowanej traumy i życiowej goryczy. A wszystko przelane na kolejne pokolenie, dziedziczone po poprzednim. Absolutnie mistrzowska psychodrama o tym, że naszym spadkiem bywa zło, które może ewoluować. I o tym, jak cienka jest granica między zaborczą miłością a psychopatią. Sigrún Edda Björnsdóttir w roli co najmniej oscarowej. Trudno unieść ten film, kiedy raz po raz każdy pozytywny jego element jest wypierany, wyrzucany poza nawias przestrzeni, w której kotłuje się tylko ksenofobiczna pogarda – także do samego siebie. Bardzo dobry.
Trafny i ciekawy komentarz. Czy to islandzkie, czy to polskie - rodzinne piekiełko wszędzie takie samo. O tym jak "dziedziczymy" ból a nie rozwiązane problemy snują się przez pokolenia.
I ja się podłączę do tego "dziedzictwa" tak podkreślonego ale wyjdę poza ramy filmu... bo dokładnie tak samo na maleńkiej Ziemi -teraz -my jesteśmy spadkobiercami.. Co zostawimy w "darze" po nas? Czy potrafimy odciąć się od przeszłości? Wyzwolić z kajdan nietolerancji? Niewolnictwa? Kłamstw i obłudy? Czy jak bohater filmu ,w przyszłość poniesiemy, jeszcze bardziej ohydne czyny? Czy potrafimy w imię przyszłych pokoleń zmienić to co w nas gnuśne,obrzydliwe ? Czy usiądziemy w fotelu przed ekranem...przy kolejnym filmie i zapomnimy..?