Recenzujemy dwa kolejne filmy w berlińskim konkursie: "Eisensteina w Guanajuato", nową produkcję Petera Greenawaya, oraz rumuńskie "Aferim!" w reżyserii Radu Jude. Montaż bez atrakcji "¡Que viva México!" Siergieja Eisensteina to jeden z najważniejszych "filmów, które mogły być" w historii. Fakt, że projekt nie został ukończony, to życiowa porażka radzieckiego reżysera - nie tylko artystyczna, ale i osobista.
Petera Greenawaya w
"Eisensteinie w Guanajuato" nie interesuje jednak kinowa archeologia. Brytyjczyk nie usiłuje odtwarzać niespełnionej wizji Eisensteina ani nawet skrupulatnie rekonstruować okoliczności powstania niedokończonego dzieła. Z dwóch porażek, jakich doświadczył w Meksyku twórca
"Pancernika Potiomkina", zdecydowanie bardziej interesuje Greenawaya ta prywatna.
Autor sygnalizuje to już na początku. Na wzór podtytułu
"Października" – "Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem" – zapowiada, że chce opowiedzieć o "dziesięciu dniach, które wstrząsnęły Eisensteinem". W rezultacie jego film jest przede wszystkim erudycyjną spekulacją na temat intymnego życiorysu Eisensteina.
Greenaway stawia tezę, że przyczyną klęski
"¡Que viva México!" był homoseksualizm radzieckiego filmowca. Po pierwsze: bo orientacja reżysera nie była mile widziana przez jego mocodawców. Po drugie: bo podczas pobytu w Meksyku utracił on dziewictwo. W interpretacji Brytyjczyka motor twórczości wybitnego filmowca stanowiła seksualna frustracja. Dlatego najgorszym, co mogło spotkać Eisensteina-artystę, był właśnie… udany seks.
Nie mija zresztą kwadrans filmu, a nasz bohater staje przed nami nagi, jak go pan bóg stworzył. Zaczyna wówczas… rozmawiać ze swoim przyrodzeniem. Eisenstein w wykonaniu aktora
Elmera Bäcka to bowiem figura większa niż życie. Ekshibicjonista, ale pełen zahamowań. Genialny artysta i duże dziecko zarazem. Z naelektryzowaną fryzurą, bombastycznie twardym akcentem i teatralną gestykulacją jest trochę jak Mozart z filmu
Formana, jak rozwydrzony bachor w piaskownicy. Greenaway każe mu mówić o sobie, że ma ciało klauna, i wciąż robi z niego ofiarę jakichś slapstickowych wręcz gagów, z zapamiętaniem upadla go: a to przysypuje tynkiem, a to plami wymiotami. Wjeżdżający do Meksyku na czele pochodu aut Eisenstein wydaje się jeszcze być królem świata. Ale szybko wychodzi na jaw, że jego przywileje mają swoje ograniczenia. Ręce wiąże mu konieczność lawirowania wśród cenzuralnych zakazów, odpowiadania przed producentami filmu, pisarzem
Uptonem Sinclairem i jego żoną, przed Stalinem. Nic dziwnego, że nawet krążące wokół własnej głowy muchy podejrzewa o bycie radzieckimi szpiegami. Kiedy goły wskakuje pod wymyślnie skonstruowany prysznic, wygląda niczym zamknięty w złotej klatce.
CZYTAJ DALEJ Amerykańskie Południe na Dzikim Wschodzie Cristian Mungiu (
"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni"),
Radu Muntean (
"Wtorek po świętach") i
Radu Jude (
"Wszyscy w naszej rodzinie") zrewolucjonizowali rumuńskie kino. Kraj zalała Nowa Fala filmowców realizujących historie o silnym społecznym wydźwięku; skromne wizualnie, realistyczne, podejmujące krytyczne dyskusje na temat ważkich społecznych tematów i analizujące sytuacje współczesnej rodziny uwikłanej w rozmaite systemowe zależności. Jeden z trzech wymienionych twórców,
Radu Jude, uważa jednak, że społeczeństwo będą trawić choroby póty, póki uczciwie nie zmierzy się z klarownie opisaną, własną przeszłością. Mając to na uwadze, Jude odchodzi od poetyki małego realizmu i kręci western o Cyganach zakuwanych w kajdany, wschodnioeuropejskich rubasznych szeryfach i księżach, wokół których krążą demony.
Akcja dwóch poprzednich obrazów rumuńskiego reżysera rozgrywała się w zamkniętych, klaustrofobicznych mieszkaniach.
"Aferim!" to film drogi. Kamera Mariusa Panduru śledzi dwóch mężczyzn przemierzających konno pola, wsie, łąki i lasy sportretowanej w czerni i bieli Wołoszczyzny. Constandin (
Teodor Corban) i jego syn Ionita (Mihai Comanoiu) ścigają Cygana, który bezprawnie uwolnił się z oków pracy. Jest 1835 rok. Cyganie należą w Rumunii do najniższej klasy społecznej, statusem niewiele różnią się od zwierząt. Przynależą do swoich panów i konkretnych domów, są niewolnikami wschodniej Europy. Naturalną reakcją na taki stan rzeczy jest niezgoda. Gdyby jednak Jude pozwolił sobie na bezpośrednią krytykę, poszedłby po najmniejszej linii oporu. Portretuje więc swoich bohaterów w całej ich barbarzyńskiej okazałości.
Crispin Glover, kreujący w
"Hiszpance" dr Manfreda Abuse, zapytany o korzenie zła odparł, że jego bohater wcale nie jest zły. "Musiałem spojrzeć na świat jego oczami, a w mniemaniu Abuse wszystko, co czynił, służyło dobrej sprawie" – mówił aktor. Jude wychodzi z analogicznego założenia. Patrzy na XIX-wieczną rumuńską rzeczywistość w sposób, w jaki widzieli ją ówcześni ludzie – wierzący w duchy, zabobony, nie znający pojęcia równości, naśmiewający się z rasy i pochodzenia, ważący i sprzedający na targach jak mięso cygańskie dzieci; kierujący się twardymi zasadami i karzący winnych w okrutny starotestamentowy sposób. Oko za oko, obcięcie jąder za zdradę. Najlepiej publicznie. Politycznej poprawności nie ma w filmie
Jude za grosz. Reżyser wyciąga na światło dzienne idee, które dziś uznajemy za grzeszne. Rzuca je widzom na symboliczne pożarcie. I wzbudza tym salwy śmiechu. Oczyszczającego, nerwowego? A może przypominającego ten, który wywołuje obcesowy, rasistowski żart?
CZYTAJ DALEJ